Koniec języka za przewodnika, czyli angielski w Afryce

Michał Toczyski | Warto wiedzieć więcej
Pragniemy Państwu przedstawić dwoje Polaków - Izabelę i Piotra Witkowskich, którzy własnym samochodem pokonali 21 tys. km Czarnego Lądu w 65 dni. Którzy przemierzyli trudne tereny Etiopii, Tanzanii, Kenii, Namibii i triumfalnie dotarli do najdalej wysuniętego na południe Afryki terenu - Przylądka Dobrej Nadziei w RPA (dalej jest już tylko Antarktyda). Którzy doświadczyli niebezpiecznych przygód narażając się na konfrontacje z krokodylami, słoniami, skonfliktowanymi plemionami. Podróżnicy ci wiedzą też jak bardzo ważna jest komunikacja z innymi podczas wyprawy. Jako właściciele szkoły English For You (profil na: http://www.englishforyou.pl/portetywlascicieli.html) biegle porozumiewają się w języku angielskim, co ułatwia im przemierzanie świata - wzdłuż i wszerz (przebyli też drogę 21 tys. km do Pekinu i z powrotem). W maju 2009 pakujemy walizki, wrzucamy sprzęt biwakowy na jeepa, który ugina się pod naporem niezbędnych części zamiennych, narzędzi i jedzenia i ruszamy wprost na południe. Naszym celem jest Przylądek Dobrej Nadziei, nasz prywatny koniec świata. Przed nami trzy kontynenty, dwa zwrotniki, równik, masa przygód i ponad 20 tysięcy kilometrów pod kołami. W podróżach kochamy odkrywanie świata, nowe kultury i obyczaje, a nade wszystko spotkania z ludźmi. Ale do tego niezbędna jest znajomość języków obcych, a zwłaszcza angielskiego. To właśnie język jest kluczem otwierającym niejedne drzwi i w konsekwencji niejedno serce. Na naszej trasie najważniejszy jest angielski, którym oboje biegle władamy. Swobodna komunikacja jest bardzo ważna na kolejnych granicach, które przekraczamy wypełniając stosy arcyważnych dokumentów. Największy rekord w liczbie zdobytych stempli bijemy wspinając się na piramidę maksymalnej maksymalizacji egipskiej biurokracji. Egipt to również strategiczny przystanek w podróży. Tu odwiedzamy ambasadę sudańską i staramy się o wizę do tego kraju. I znów niezbędny okazuje się angielski, bo właśnie w tym języku wypełniamy wnioski. Odrapane ściany, wspólny kubek uwiązany ordynarnym łańcuchem do beczki z wodą oraz zapach stęchlizny w wydziale konsularnym daje nam przedsmak przygody w Sudanie. Zanim jednak stajemy na spieczonej słońcem sudańskiej ziemi kilka razy tracimy dech w piersiach. Pierwszy raz ustaje akcja serca, kiedy ładujemy Jeepa na wątpliwej wytrzymałości barce, którą w towarzystwie niezliczonych paczek ma samotnie przepłynąć Jezioro Nassera. My z kolei odcinamy się od niecichnących wrzasków w śmierdzącej kajucie na niewielkim, acz do granic możliwości przeładowanym stateczku. Po drugiej stronie jeziora czeka na nas Magdi, uśmiechnięty i przemiły Sudańczyk, który zabiera nas do swojego, typowego nubijskiego domu. Nie ma tu drzwi ani okien, a ściany otwartego domu bielone są wapnem. Magdi, władający poprawną angielszczyzną pomaga nam w skomplikowanej procedurze wjazdowej. Na wspomnienie dwóch niezapomnianych wieczorów z jego rodziną łza się w oku kręci. Śpimy na metalowych łóżkach zapadających się w pustynny piasek. Nad głowami mamy jedynie rozświetlone gwiazdami czarne sklepienie. Tymczasem do portu, ku naszej niepohamowanej radości przybija barka z Jeepem na pokładzie. Szybko jednak okazuje się, że znów potrzebujemy natychmiastowej reanimacji. Po cienkich deszczółkach, zastępujących trapy ma stoczyć się na brzeg blisko trzytonowy Jeep. Chyba bardziej wiarą w cuda niż jakimikolwiek prawami fizyki Piotrowi udaje się dokonać tej karkołomnej sztuki. Szalony wyczyn zostaje nagrodzony gromkim aplauzem zebranej w pośpiechu skromnej widowni, złożonej głównie z załogi barki, Magdiego i mnie. Teraz już możemy ruszać dalej. Wrota piekła stoją otworem. Przed nami pustynia i 55 stopni w cieniu, którego ze świecą na darmo szukać. Magdi żegna nas optymistycznym stwierdzeniem: „Five hours Dongola, five hours Khartum”, w co kompletnie nie wierzymy. I słusznie. Walczymy z ukropem, który do czerwoności rozpala nie tylko silnik jeepa, ale i nasze mózgi, z luźnym piachem i brakiem jakichkolwiek oznaczeń, żeby do Chartumu dotrzeć po bitych trzech dniach. Przed nami Etiopia i choć to kraj, posiadający własny, unikatowy język amaric, tutaj też w prostej, codziennej komunikacji posługujemy się z powodzeniem angielskim. Nawet w najmniejszej, z pozoru ukrytej przed światem wiosce zawsze znajdzie się jakiś wyrostek, który z daleka krzyczy „Hello, how are you?” Szybko jeden wyrostek zamienia się w pokaźną grupkę wyrostków, pretendujących do bycia naszym osobistym przewodnikiem. Ciężko tu o demokratyczny sposób wyboru najlepszego kandydata, więc wzniecając tumany kurzu ciągnie się za nami cała plejada różnego wzrostu i ubrania przewodników. Etiopskie dzieci, objęte obowiązkiem szkolnym uczą się angielskiego, więc szybko wywiązuje się rozmowa. Chętnie opowiadają o okolicy, w której żyją, choć ich ulubionym zwrotem jest „one dollar”. Zamiast dolara sprawiamy im prawdziwą futbolową piłkę i teraz razem z Piotrem pół wioski ugania się za nią po boisku, urządzonym wprost na prowizorycznym pasie startowym. Tuż obok trawę skubią krowy i osły. Etiopia to dla przybywającego podróżnika przede wszystkim Dolina Omo, gdzie można spotkać pierwotne ludy Mursi, Hamer, Erbore i inne. Tutaj znów niezbędne jest towarzystwo lokalnego przewodnika, który nie tylko zna angielski, ale przede wszystkim język plemienny klanu, do którego się akurat wybieramy. To on w naszym imieniu uzgadnia z wodzem wysokość „opłaty wjazdowej” do ich koczowniczej wioski i czas, jaki możemy w ich towarzystwie spędzić. To ostatnie miejsca w Afryce, gdzie mieszkający w zbudowanych na prędce szałasach pierwotni ludzie w opaskach na biodrach i z niezliczoną ilością oryginalnych ozdób w różnych częściach ciała nie ulegli jeszcze totalnej komercjalizacji i nie robią specjalnych pokazów dla turystów. Przedstawiciele plemienia Mursi witają nas z naładowanymi kałasznikowami na gołych plecach. Nie sprzeciwiamy się i dokładamy jeszcze banknoty do kupki, którą dzierży wódz i kręci z niezadowoleniem głową. Nie liczy się wartość kupki wymiętych etiopskich pieniędzy, a jej objętość. Teraz droga wolna. Nasz kilkunastoletni przewodnik ustala teraz warunki fotografowania i razem z wodzem wybiera co bardziej okazałe „modelki”. Kobiety z nagimi piersiami i ogromnymi glinianymi krążkami w dolnych wargach zamiast ustawiać się do zdjęć otaczają mnie ciasnym kręgiem i w najlepsze nabijają się z mojego nosa i piegów. Któraś nawet próbuje zeskrobać je z moich ramion. Z Etiopii wjeżdżamy do Kenii, w której angielski na równi z suahili jest językiem urzędowym. Kenijczycy ze swobodą przeskakują z jednego na drugi. Czytają lokalną gazetę po angielsku na lichej ławeczce przed jeszcze lichszym sklepikiem wielobranżowym, żeby za chwilę skomentować najświeższe doniesienia z kraju i ze świata w suahili. Tutaj biały przybysz jest synonimem bogactwa, z którego trzeba ściągnąć jak najwięcej gotówki, więc najczęściej witani jesteśmy „give me one dollar”. Co bardziej nieśmiali, zaskoczeni naszym widokiem szybko przerabiają ceny w karcie dań w lokalnym barze typu „fast food”. Co bardziej pomysłowi liczą na łatwy zarobek przebijając najpierw szpikulcem nowiutką chłodnicę w jeepie, żeby po chwili z jak najbardziej niewinną miną, w gotowych do pracy ubraniach roboczych zaoferować naprawę w prowizorycznym warsztacie, po którym plączą się obok znudzonych życiem kaczek, mocno zapchlone kundle, zajadle ujadające na nasz widok. Nie dość, że wystawiają cennik jak z europejskiej, najwyższej klasy autoryzowanej stacji obsługi, to jeszcze nie chce im się od „spracowanych” rąk odkleić zestaw nierdzewnych narzędzi Piotra. Przygodę kończy polsko-angielska wiązanka przekleństw, wprawiająca w niepokojące wibracje niewielki kantorek szefa pożal się Boże ekipy niedoszłych mechaników samochodowych. W Tanzanii angielski ląduje na samym dnie naszych bagaży, a w ruch idą ręce i zeszyt zapełniający się coraz zabawniejszymi komiksami. Jeśli nie włada się językiem suahili należy z miejsca przestawić się na język migowy, wzbogacony o historyjki piórkiem malowane. Trudności komunikacyjne w tym kraju rekompensuje brak chciwości, co tak bardzo dało nam w kość w Kenii. Dla odmiany spotykamy polską ekipę budowlaną i tym razem wznosimy toasty w języku ojczystym, świętując spotkanie w tak zaskakującym miejscu na świecie. Obcujemy też z dziką naturą, spotykając afrykańskie zwierzęta tuż przy głównych drogach. Nieustannie przecinają się szlaki zwierząt z człowiekiem, stawiając te pierwsze na z góry przegranej pozycji. Mijamy właśnie dwie lwice z młodymi, ucztujące nad świeżo upolowanym bawołem. Nie przeszkadzają im pędzące ze świstem ciężarówki. Liczy się jedynie łup. W Zambii znów swobodnie rozmawiamy po angielsku, choć kompletnie nie słuchamy się miejscowej braci i ruszamy do Lusaki szlakiem, którego nie ma na mapie. Na własne życzenie gubimy się w buszu, uciekamy przed rozwścieczonymi słoniami i przeprawiamy się na tratwie zbudowanej z beczek przez rzekę pełną krokodyli. Śpimy w słomianej chatce dla myśliwych tuż obok chrapiących głośno hipopotamów i zakopujemy się w piachu nad brzegiem rzeki, którą jeep musi pokonać siłą ukrytych pod maską koni mechanicznych. I znów serce na chwilę przestaje bić, kiedy Piotr wchodzi do rzeki, w której czają się krokodyle. A robi to bynajmniej nie dla ochłody, a żeby oszacować jej głębokość i sprawdzić jakość dna. Wykończeni docieramy do Lusaki. Po drodze jeszcze przechodzimy kontrolę tse tse, podczas której roześmiany strażnik poluje dziurawą muchołapką na groźne muchy. Stolica Zambii jawi się nam, jako oaza nowoczesności i cywilizacji. W tym miejscu jeep wzbudza ogromne zainteresowanie, podszyte powątpiewaniem czy aby na pewno dotarliśmy tu tylko we dwójką drogą lądową aż z dalekiej i zimnej Polandii. Jesteśmy wielokrotnie zaczepiani i zmuszani do opowiadania naszych przygód. I znów idzie w ruch angielski. Nie ukrywam, że te spotkania sprawiają nam wiele radości i napełniają coraz bardziej wiarą w sukces naszej afrykańskiej misji. Przed nami już tylko Botswana, Namibia i RPA. W mało zaludnionej Namibii bardziej niż angielski przydałby się niemiecki, którym władają biali potomkowie germańskich kolonizatorów. Nie ma jednak pensjonatu, gdzie nie można się dogadać w brytyjskim dialekcie. Przekonujemy się o tym zwłaszcza kiedy pada nam pompa paliwa, zmęczona wątpliwej jakości benzyną. W prowincjonalnej stolicy Namibii, w Windhoek bez trudu udaje nam się wymienić. Zwłaszcza, że zapasową zabraliśmy przezornie z Warszawy. Teraz już tylko Zwrotnik Koziorożca i rzeka Oranje i jesteśmy w upragnionej Republice Południowej Afryki. Jeszcze tylko zaledwie 600 km i stoimy na skraju Afryki. Tej radości nie da się w żaden sposób pohamować. To bo jak tłumić szczęście, kiedy spełniają się marzenia? Przed nami już tylko wezbrany ocean, a dalej Antarktyda. Misja skończona, butelka po szampanie pusta. Tylko ta radość dalej rozsadza nasze roześmiane serca. Teraz nawiązujemy współpracę z przemiłą Colleen w kapsztadzkim porcie i ekspediujemy jeepa do domu. Czas, żeby odpoczął. Nie sposób tego zorganizować bez angielskiego, w którym sporządzona jest umowa. Oczekując kilka dni na lot do Warszawy poznajemy członków lokalnej grupy offroadowej i razem z nimi spędzamy weekend na pobliskich wydmach. Do rana, przy ognisku i skwierczących kiełbaskach snujemy afrykańską opowieść. Afryka to bogactwo kolorów, smaków i zapachów. Żeby to bliżej poznać trzeba obcować z jej mieszkańcami. Znajomość angielskiego jest niewątpliwie zdolnością wielce w tym miejscu pożądaną. Aby bliżej poznać sylwetki uczestników wyprawy African Express zapraszamy na stronę www.englishforyou.pl Tekst i zdjęcia: Izabela i Piotr Witkowscy

Dodaj nową odpowiedź

Zawartość pola nie będzie udostępniana publicznie.
  • Image links with 'rel="lightbox"' in the <a> tag will appear in a Lightbox when clicked on.
  • Image links from G2 are formatted for use with Lightbox2
  • Image links with 'rel="lightshow"' in the <a> tag will appear in a Lightbox slideshow when clicked on.
  • Links to HTML content with 'rel="lightframe"' in the <a> tag will appear in a Lightbox when clicked on.
  • Links to video content with 'rel="lightvideo"' in the <a> tag will appear in a Lightbox when clicked on.
  • Links to inline or modal content with 'rel="lightmodal"' in the <a> tag will appear in a Lightbox when clicked on.
  • Use to create page breaks.

Więcej informacji na temat formatowania

CAPTCHA
Przepisz cyfry i litery z obrazka. Stanowi to zabezpieczenie przed spamem. Jeśli znaki są nieczytelne, kliknij ikonę odświeżenia obrazka (dwie strzałki nad ikoną głośnika).